KSW 16: podsumowanie gali! Wyniki!


Zanim jednak główni bohaterowie trafili na arenę gala rozpoczęła się od dość niemrawego i dość szczęśliwie wygranego pojedynku przez Marcina Różalskiego (2-0) z zastępującym w ostatniej chwili wcześniej awizowanego brata Sergeya Shemetova (4-6). Walka zakończyła się kuriozalną kontuzją ramienia rywala i dość powiedzieć, że polski zawodnik bodajże nie trafił ani razu celnie rywala a mimo to wygrał! Kiepsko przygotowany Rosjanin zaczął pojedynek z animuszem trafiając w stójce serią ciosów bokserskich i kolan Polaka, dla którego to właśnie ponoć stójka miała być koronną płaszczyzną. Różalski upadł i Shemetov zaczął go obijać w parterze. Próbował też dźwigni na nogę, ale ostatecznie walka została podniesiona, gdzie znów z furią zaatakował Shemetov i znów trafił. Różalski nie nadążał za akcjami Rosjanina a ten był tak dynamiczny, że po swoim trafieniu zerwał biceps i walka została zakończona. To było drugie zwycięstwo Różalskiego i oba odniesione przez kontuzje rywali.

Kolejna walka to kolejne kuriozum złożone z „jajecznicy” czyli kopnięć w jądra słowackiego zawodnika Atilli Vegha (23-4-2) z austriackim Ormianinem Grigorem Aschugbabjanem (6-6). Dwie takie akcje przerwały walkę na długie minuty. Na pierwszą rundę złożyły się raptem poza faulami dwie akcje w tym jedna obrotówka Austriaka i latające kolano Vegha. W drugiej rundzie walka została zakończona kopnięciami kolanem Słowaka i brakiem chęci do walki ze strony Grigora Aschugbabjana. Atilla Vegh wygrał bo był zdecydowanie lepszy i zdecydowanie chciał walczyć. To wystarczyło na wygraną w brzydkim pojedynku. Jak na zawodników, którzy pokazywali się już w Polsce na KSW to tym razem wypadli mizernie i obok pierwszej walki było to najsłabsze widowisko.

Po występie Artura Sowińskiego (11-4) wiele sobie obiecywano. „Kornik” miał być w domyśle tym, który zastąpi Macieja Górskiego w wadze lekkiej. Jako rywala przydzielono mu niemieckiego Turka Cengiza Dana (13-16), który nie jest wybitnym zawodnikiem, ale ma spore doświadczenie. Walka nie oczarowała widzów, bo ryzyka bali się podjąć obaj i dłuższy czas trwały stójkowe popisy zawodników, którzy w tym elemencie wirtuozami nie są. Więcej chęci do walki przejawiał Polak, ale fatalna akcja i kopnięcie w krocze mogło skończyć się dyskwalifikacją. Sowiński miał dwie szanse na poddanie rywala z których nie wykorzystał żadnej a z kolei Niemiec miał jedną na próbę zakończenia g’n’p i także nie udało mu się za wiele zdziałać. Ogólne wrażenie z tego pojedynku jest przeciętne.

Prawdziwe emocje zaczęły się z walką Michał Materli (15-3) z angielskim weteranem MMA Jamesem Zikicem (20-8-2). Polak podszedł bez kompleksów do walki w stójce z dobrym uderzaczem jakim jest Zikic i po męsku pokazał, że w tym elemencie ma nie gorszy repertuar niż Anglik. O dziwo na początku lepiej wyczuwał dystans i mimo wizualnie krótszego zasięgu ramion trafiał celniej. Był dokładniejszy w lokowaniu uderzeń i przynajmniej raz w początkowej fazie silnie trafił Zikica. W momentach kryzysowych wykazał się świetnym balansem ciała i dobrą pracą nóg. Parterowo Michał jest o niebo lepszym zawodnikiem niż Anglik i pokazał to nie dążąc za wszelką ceną do poddania, co też jest cenną zaletą i znamionuje zmysł taktyczny jaki posiada. Werdykt po dwóch rundach mógł być tylko jeden i Polak został zwycięzcą z cenionym w Europie rywalem.
Było wiele obaw o to jak poradzi sobie po zimnym prysznicu na KSW 15 Jan Błachowicz (13-3), którego sprawdzić miał silny Fin Toni Valtonen (24-11). Błachowicz tym razem porzucił pomysł bitwy w stójce i wymiany niskich jakie wówczas przyniosły mu zgubę. Od razu zaskoczył Fina obaleniem i punktował szukając szansy na poddanie. Mimo,że doświadczonemu Valtonenowi udało się raz przetoczyć go, nie spanikował i bronił się przytomnie. W drugim starciu po kilku wcześniejszych próbach poddał zamęczonego Fina dokumentując duszeniem to co działo się w całym pojedynku. Ta cenna wygrana pozwoliła uwierzyć, że Janek przy jeszcze kilku ciężkich walkach i pełnej odbudowie wiary w swoje możliwości, zyska doświadczenie do pokonywania zawodników z światowej czołówki. Janek zaimponował tym razem kontrolowaną agresją, która przebijała w każdej akcji. Jak mówi powiedzenie: nie było dla niego straconych piłek – nie dał się zagłaskać przed walką i wiedział po co wyszedł do momentu skutecznego zakończenia walki.
Mariusz Pudzianowski (3-2) potrafi wzbudzić emocje i w walce z Jamesem Thompsonem (15-14) to udowodnił. Pierwsza runda była kwintesencją archaicznych walk MMA jakie pamiętamy z japońskich ringów. Przy kiepskich umiejętnościach obu silnych jak tury facetów, obaj nadrabiali walecznością a sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Mimo, że środowisko MMA nie przepada za „Pudzianem” to tę pierwszą rundę musi ocenić wysoko za hart ducha i postępy jakie zrobił w materii zapasów. Mariusz skupił się na pracy zapaśniczej od początku swoich walk starając się wykorzystać siłę. Boks zszedł na plan dalszy i widać było to już podczas otwartego treningu dla mediów, że nie tylko brak jest postępu ale i jest regres. Tym razem także nie mógł się zdecydować w kluczowych momentach, czy Thompsona powalić czy tłuc ile wlezie ciosami, które mimo góry mięśni mocy nie mają, nie mówiąc o ich dokładności. Mariusz zapłacił za brak doświadczenia w tej walce, gdy walczył zbyt napięty nie szukając luzu i momentów na oddech, których i tak było mało. Thompson przeczekał wściekłe ataki i po prostu zadusił naszą „Pudzillę” bazując na cierpliwości i doświadczeniu z ciężkich walk. Polaka nie powinno się krytykować za walkę – zrobił dużo i to nie podlega dyskusji.
Miały być emocje i były a przegrana uczy pokory, tyle że z tym u Mariusza bywa różnie. Nie umie przegrywać sportowo. Nie podanie ręki rywalowi po walce i kilka słów prawie wymuszonych przez Mateusza Borka, pokazuje że Polak traktuje to tylko jak biznes lub zbyt osobiście. Być może gdy wygrywał jako strongman i rzadko przegrywał nie wymagało to tyle wysiłku by podejść sportowo. Warto by czasem obejrzał jak traktują siebie rywale walczący w UFC czy w Japonii, gdzie lecą wióry przed walką, w trakcie walki a mimo to przegrany i wygrany potrafią paść sobie w ramiona w podziękowaniu za dobrą walkę.
Thompson po walce w rozmowie z naszym reporterem to dostrzegł i jego zdanie: „nadal uważam, że jest paskudny” – trzeba chyba potraktować poważnie o ile dotyczy zachowania. Uroda jest tu mniej ważna, bo Thompson nie zamierzał chyba z Pudzianowskim się całować. Także nie wyjście do prasy po porażce, która głodna była jego opinii po rozdmuchanej wrzawie wokół ich walki nie robi dobrego wrażenia. Możliwe, że walka kosztowała go dużo sił i zdrowia, ale przypuszczalnie nie walczył za darmo i każdy zawodnik podejmuje ryzyko. Pudzianowski nie był znokautowany, po walce stojąc już z drugiej strony ringu wykrztusił z siebie kilka słów. Chyba ta postawa poza ringiem w trakcie wywiadu nie jest symbolem, że Mariusz już boi się w nim być?
Walka wieczoru to fantastyczny Mamed Khalidov (23-4-2), który miał naprzeciw siebie podstarzałą legendę zapasów i MMA Matta Lindlanda (22-8). Chyba nigdy we wcześniejszych walkach nie było takiej pewności jak w sobotę, że Amerykanin zostanie szybko skończony. Nikt jednak nie przypuszczał, że tak efektownie i tak do jednej bramki. W zasadzie nie było o czym mówić, bo Mamedovi tego wieczora wyszłaby niemal każda akcja. Gilotynowe duszenie było najniższym wymiarem kary, bo wcześniej do wystawionej jak zawsze brody Amerykanina dotarło kilka ciosów, ale jakimś cudem udało mu się uciec z zagrożenia na początku.
Co się odwlecze to nie uciecze (za daleko) i po chwili było po walce po wskoku do gilotynowego duszenia czeczeńskiego wojownika z polskim paszportem. Mamed kolejny raz pokazał, że to on a nie importowane z innych sportów gwiazdy zasługują na walki wieczoru i aplauz publiczności. Dobre nazwisko w CV nie zaszkodzi, ale teraz warto by odmłodzić trochę rywala i poszukać większego wyzwania dla będącego w życiowej formie fightera, bo forma wiecznie trwać nie będzie. Mamed w sobotę w stu procentach zrobił to co do niego należało i wypada mu kolejny raz podziękować.
W podsumowaniu warto zwrócić uwagę na rosnący poziom organizacyjny imprezy. Odchudzenie karty walk spowodowało paradoksalnie usprawnienie gali. Kibicom nie dokuczał nadmiar reklam, tak przed telewizorami jak i tym, którzy zechcieli przyjść do hali w ogromnej ilości i nie musieli się nudzić w tym czasie co było zmorą ostatniej gali w Warszawie. Minusem jest tradycyjnie brak konferencji po gali z dziennikarskiego punktu widzenia, ale o to tradycyjnie już dopominamy się od długiego czasu. Widać wywiady na rozbieranym ringu po gali ringu służą także podkręceniu emocji. Oby tylko kiedyś ring się nie nie złożył w trakcie ważnego pytania, ale to oczywiście żart. Wypada teraz czekać na listopadową KSW 17 i podniesienie poprzeczki.
Komplet wyników:
Marcin Różalski pokonał Sergeya Shemetowa przez TKO (kontuzja) w 1 rundzie (1:05 min)
Atilla Vegh pokonał Grigora Aschugbabjana przez TKO (kolano) w 1 rundzie (0:26 min)
Artur Sowiński pokonał Cengiza Dana przez decyzję 3-0
Michał Materla pokonał Jamesa Zikica przez decyzję 3-0
Jan Błachowicz pokonał Toni Valtonena przez poddanie (rear naked choke) w 2 rundzie (1:23 min)
James Thompson pokonał Mariusza Pudzianowskiego przez poddanie (arm triangle choke) w 2 rundzie (1:06 min)
Mamed Khalidov pokonał Matta Lindlanda przez poddanie (guillotine choke) w 1 rundzie (1:35 min)
zdjęcia: kswfoto.com
Wydarzenia